Chciałbym się z Wami podzielić moimi wewnętrznymi echami doniesień medialnych na temat tak zwanego "kryzysu". Ostatnio widuję w telewizji grupy osób protestujące przeciwko temu zjawisku. Nie udało mi się uchwycić, czego konkretnie żądają od osób sprawujących władzę ze spektrum czynów wykonalnych, ale niezależnie od kraju pochodzenia wydawali się być zdecydowani działać w słusznej sprawie.
Próbując zrozumieć fenomen zaobserwowany w telewizji sięgnąłem po definicję
kryzysu gospodarczego. Lubię proste prawdy i reguły. Z kontekstu wiadomości docierających do mnie zrozumiałem, że bieżące zjawisko ma wiele wspólnego z rosnącym
długiem publicznym poszczególnych krajów, które padają ofiarą zjawiska...
Dla uproszczenia wyjaśnię, że obok "rzeczy" (towary lub usługi), które na co dzień finansujemy wprost z naszego portfela - np. strzyżenie u fryzjera na rogu, nasze otoczenie zawiera również rzeczy finansowane z naszych podatków (mniej lub bardziej przejrzystych) - np. straż pożarna ratująca nas z rozbitego auta. W wyniku wielowiekowej ewolucji nasi przodkowie uzgodnili, że będziemy się "składać" na rzeczy, którym wspólnie potrzebujemy. W tym celu powołujemy do pracy naszych reprezentantów, decydentów, administratorów oraz wreszcie wykonawców / dostawców rzeczy, których wspólnie potrzebujemy - łącznie możemy ich nazywać służbami sektora publicznego. Jako, że lubimy korzystać z rzeczy wytwarzanych dla nas, gdy nie musimy za nie płacić bezpośrednio z naszego portfela, to niechętnie z nich rezygnujemy. Nie specjalnie lubimy też pozbywać się naszych pieniędzy, by wpłacić je do wspólnej kasy. Tym samym nasi reprezentanci i decydenci są pod niebywałą presją naszego konformizmu. Chcieliby też, abyśmy pozwolili im pełnić swoje role jak najdłużej, więc starają się nas nie denerwować ewentualnymi kłopotami finansowymi. W szczególnych przypadkach postanawiają finansować dla nas rzeczy za większe ilości pieniędzy, niż trafia od nas do wspólnej kasy (czyli "na krechę"). Tak powstaje dług publiczny. Pieniądze te są pożyczane od nas samych, z prywatnych portfeli (zakręcone, prawda?) lub też - gorzej - od obcych firm lub krajów. Niestety pieniądze pożycza się na procent, więc musimy od czasu do czasu je oddać z należną "górką". Ponieważ z czasem pożyczanie i oddawanie staje się zaklętym kręgiem, zadłużone społeczeństwa są bardzo atrakcyjnym źródłem utrzymania dla bankierów. Zamiast finansować kolejne dobra dla siebie, część podatków oddajemy finansistom w formie odsetek.
Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy okazuje się, że dane społeczeństwo przestaje zdradzać objawy gotowości do spłacania długów i grozi zaprzestaniem oddawania pożyczonych pieniędzy. Wtedy też wierzyciele rozkręcają cyrk medialny, aby skłonić podatników o przejrzenia na oczy. O ile dobrze zrozumiałem wiadomości z telewizji, to mamy do czynienia z takim właśnie zjawiskiem. Niestety społeczeństwa przyzwyczaiły się do życia "na krechę".
W świecie, który nazwałbym normalnym, podatnicy wystawiliby "żółtą kartkę" reprezentantom i decydentom oraz zażądali planu naprawczego. Po uzgodnieniu tego planu ograniczyliby zużycie "rzeczy", które dostarcza im "nieodpłatnie" sektor publiczny, złożyliby się na większe wpływy do wspólnej kasy i mieliby uważne baczenie na osoby dysponujące tymi pieniędzmi. Tak wykonany plan powinien w dłuższym okresie doprowadzić do zwrócenia pożyczonych pieniędzy z odsetkami oraz zaprzestanie "życia ponad stan". Nic takiego nie widzę w telewizji...
Aktualny kryzys gospodarczy wydaje się mieć charakter emocjonalny, ponieważ te wskaźniki ekonomiczne, które mają dowodzić kryzysu są w dużej mierze sterowane subiektywną oceną wiarygodności obligacji państwowych lub akcji korporacji o różnym zasięgu międzynarodowym. Jednak rezerwy w złocie nie wyparowały, ropa i gaz płynie w miarę podobnie jak rok wcześniej, a mieszkania i domy stoją jak stały. Co więcej większość moich znajomych niezmiennie pracuje w pocie czoła dostarczając produkty i usługi oraz płacąc podatki.
I tutaj dochodzę do sedna mej fascynacji, choć nie bez niebezpiecznego generalizowania:
Otóż osoby, które widzę w telewizji protestujące przeciwko tzw. "kryzysowi" (czyli kontestujących fakt braku chętnych do pożyczenia im większej pieniędzy na dalsze życie społeczeństwa "ponad stan") nie wydają się należeć do grupy moich współ-płatników podatków. Odnoszę wrażenie, że widzę tam studentów (utrzymywanych przez rodziców i edukowanych przez państwo) oraz osoby polegające na ubezpieczeniach lub pomocy społecznej. Częściowo ich rozumiem. Mnie też czasem kusi, by wyrazić niechęć w "składaniu" się na podatki, aby móc wydawać te pieniądze bezpośrednio z mego portfela, ale niestety nie mogę, bo jestem w pracy. Zwyczajnie nie mogę sobie pozwolić na pikietowanie. Pracuję, bo czuję się w obowiązku płacić podatki, nie powiększać zadłużenia publicznego i utrzymywać wysoki poziom zaufania wierzycieli, którzy nam, naszym rodzicom i dziadkom pożyczyli kiedyś pieniądze. Chciałbym mieć lepsze baczenie na osoby dysponujące pieniędzmi z moich podatków, ale niestety większość energii muszę poświęcić na zarobienie pieniędzy na te podatki.
Konkluzja:
Gdy jesteś zadłużony w banku i masz co raz większe kłopoty ze spłatą kredytu, to raczej nie wpadasz do najbliższego oddziału z transparentem, aby potwierdzić, że nie masz zamiaru zrezygnować z tego, co dostajesz i ani myślisz zaciskać pasa.
Na szczęście wierzyciele Grecji, Italii i paru innych krajów są cierpliwi i cywilizowani. Znam jednak co najmniej kilka światopoglądów na Ziemi, które byłyby mniej pobłażliwe...
Co dalej?
1. Zamiast uszczuplać naszą wspólną kasę "cwaniakując", postaraj się ją zapełnić.
2. Zanim podejmiesz protest, sprawdź, czy przypadkiem nie spowodowałeś kłopotliwej sytuacji, w której się znalazłeś.
3. Patrz na ręce ludziom, którzy wydają nasze wspólnie zarobione pieniądze.
4. Nie pozwalaj decydentom na pożyczanie pieniędzy od wierzycieli, którzy przyjdą odzyskać dług siłą, gdy zaczniemy się zachowywać idiotycznie.