sobota, 27 października 2012

Co będzie za 3 lata? część trzecia: Użytkownik domowy

Dzisiaj spróbuję przewidzieć, jak będą wyglądały nasze systemy informatyczne w domu za trzy lata. Najpierw jednak popatrzmy na zmiany jakie zaszły ostatnimi czasy.

IT mieszkania 2009
Ponad trzy lata temu nasza informatyka domowa kręciła się wokół mojego PeCeta, który łączył się z siecią Internet za pomocą ethernetu (100Base-T), poprzez router z wbudowanym modemem ADSL. Laptop służbowy i komórka korzystały z WiFi (802.11g) zapewnianego przez tenże router.
Wszystkie poważniejsze funkcje i główne składowisko danych były jednak skoncentrowane na komputerze stacjonarnym. Tam był duży wyświetlacz, wyjście audio na mini-wieżę oraz kluczowe peryferia (drukarka i skaner).
W 2009 dużo się przeprowadzałem, co skłoniło mnie do przesiadki na laptopa z zewnętrznym dyskiem USB, ale zachowałem ten sam model użycia i niedługo potem nabyłem kolejny komputer stacjonarny.
Przełomem był zakup urządzenia NAS, do którego przeniosłem wszystkie swoje dane i najczęściej korzystałem z nich z laptopa. W zeszłym roku używałem komputera stacjonarnego bardzo rzadko - tylko  do gier 3D. Ostatecznie zrezygnowałem z niego parę miesięcy temu.

IT mieszkania dzisiaj
Ostatnio jedynymi stałymi elementami IT w naszym mieszkaniu jest router sieciowy, NAS i mały drukarko-skaner. Reszta urządzeń jest mobilna. Większość nieproduktywnego czasu spędzam z tabletem w ręce lub - ostatnio - ze smartphonem. Gdy mam coś poważniejszego do zrobienia, wyciągam z plecaka laptopa, by skorzystać z Windows 7, ale przyznam, że robię to coraz rzadziej. Jeżeli potrzebuję solidnie przysiąść nad czymś złożonym, to podłączam laptopa do dużego wyświetlacza, klawiatury i myszy. Co prawda posiadam jeden stacjonarny komputer, ale służy mi wyłącznie do testowania.
Aby skorzystać z telewizora/wieży muszę niestety adhoc podłączać tablet (zdjęcia, radio internetowe) lub laptop (odtwarzanie BluRay) kablem HDMI. Wielu moich znajomych wypełnia tę lukę odtwarzaczami multimedialnymi, które sięgają do NAS lub do "chmury" aby dostarczyć audio/wideo na duży ekran i dźwięk do sprzętu audio (np. WD TV Live).
Odwiedzając znajomych tutaj w Belgii widzę, że wiele osób decyduje się na kompleksowe rozwiązania Apple i bardzo sobie to chwalą. Zazwyczaj jest to kombinacja: routera Airport Extreme, NASa TimeCapsule, kilku smartphone'w iPhone 4/4S, tabletu iPad, laptopów MacBook Air/Pro i odtwarzacza multimedialnego Apple TV (zwykle podłączonego do sprzętu audio przez SPDIF lub z pośrednictwem HDMI i telewizora).
Inni preferują konfigurację router+NAS i konsolę gier (SONY PS3 lub MS XBOX360). Zazwyczaj korzystają też z laptopa do poważniejszych zadań, ale większość prostych potrzeb dostępu do zawartości i rozrywki mogą zaadresować na konsoli.
W ostatnich miesiącach często spotykam się też z mocnym przesunięciem uwagi w kierunku Smart TV. Widziałem już zadowolonych użytkowników korzystających tylko z telewizora i smartphone'a posiłkujących się dostępem do Internetu WiFi dostarczanego przez operatora. Swoje dane przechowywali "w chmurze", ale też nie mieli tego wiele, bo większość zawartości pobierali na bieżąco. W połączeniu z "pracowym" laptopem w odwodzie całkiem dobrze się to sprawdza.
Jak widzicie nie ma na rynku oczywiście uniwersalnych i kompleksowych rozwiązań dla domu. Poszczególne funkcjonalności są rozproszone pomiędzy urządzenia o różnym pochodzeniu i rodowodzie.

IT mieszkania 2015
Moja wizja informatyki w mym mieszkaniu za trzy lata opiera się przede wszystkim na trendach konsolidacji urządzeń i szeroko-pojętej koncentracji na zawartości. 
Obecnie już większość zawartości multimedialnej dystrybuowana jest przez Internet w kontrolowany sposób, a dostępność materiałów jest ograniczona licencjami na dystrybucję. Dla przykładu w Belgii większość usług dystrybucji zawartości jest niedostępna lub bezużytecznie pusta. Serwisy takie jak iTunes, Google Music, Netflix czy Amazon Kindle to kilka przykładów, które mogę wymienić od ręki. Względnie najlepszą zawartość udostępnia Apple, ale ceny są wyraźnie wyższe niż na rynku pierwotnym - w Stanach Zjednoczonych. Również sieci na konsolach mają bardzo ograniczone zasoby. Gdy ostatni raz rozpoznawałem temat w Polsce sytuacja wyglądała podobnie. Domyślam się, że nie nastąpi tu żadna rewolucja, ale spodziewam się nowych mechanizmów marketingowych pozwalających na inter-regionalną dystrybucję zawartości w innych językach niż miejscowy. Widzę tutaj kopalnie pieniędzy dla dystrybutorów. Doskonałym wzorem do naśladowania mogą być platformy radio internetowych. Nadawcy zgodzili się na podział zysku z reklam i szeroką dystrybucję kanałów.
Co do sprzętu, to spodziewam się kilku radykalnych zmian:
  • młodsze pokolenia większość swoich potrzeb zaspokoją funkcjami smartphone'a,
  • komputery stacjonarne zostaną zastąpione przez Smart TV, smartphone'y i tablety hybrydowe (z dołączaną klawiaturą), mimo że komputery all-in-one z ekranami dotykowymi będą się broniły jeszcze jakiś czas,
  • routery będą oferowane głównie przez operatorów telekomunikacyjnych,
  • laptopy i tablety zleją się w tablety hybrydowe,
  • zobaczymy wiele wcieleń konsol do gier, które prawdopodobnie zastąpią odtwarzacze sieciowe,
  • telewizory dostaną kamery, mikrofony i coś w rodzaju prostego Kinecta, aby łatwiej było się z nimi dogadać,
  • po raz kolejny zmniejszy się ilość kabli dzięki bezprzewodowej transmisji obrazu i dźwięku Miracast.
O ile wyobrażam sobie przejście na ekrany dotykowe i zanik myszy czy płytek dotykowych, to wierzę, że klawiatury mechaniczne zostaną z nami jeszcze jakiś czas (być może jedna bezprzewodowa w mieszkaniu przełączalna pomiędzy urządzeniami).
Bardzo możliwe, że ewolucja rozpoznawania głosu oraz ruchów użytkownika zajdzie na tyle daleko, że przestaniemy używać pilotów zdalnego sterowania i będziemy dyktować nazwy stron internetowych, na które chcemy się wybrać, a następnie nawigować ruchem ręki / dotykiem.
Spodziewam się też wejścia na rynek nowej generacji urządzeń audio, które się świetnie odnajdą w towarzystwie innych użytkowników WiFi.
Z rzeczy, które się nie zmienią, wspomnę komputery stacjonarne dla zapalonych graczy, które konsekwentnie będą stawały się coraz bardziej niszowe. Wieszczę też świetlaną przyszłość NASom domowym, choć z pewnością zyskają one na użyteczności (poproszę o wyjście HDMI i audio do odtwarzania).
Mimo kryzysu ekonomicznego zapotrzebowanie na sprzęt domowy utrzyma się i będzie rosło. Myślę jednak, że użytkownicy chcą łatwiejszych w obsłudze interfejsów i lepszej integracji funkcji. W perspektywie trzyletniej Apple może okazać się główną siłą wyznaczająca kierunek ewolucji.

sobota, 20 października 2012

Klęska urodzaju, czyli VDSL2

Pędząc żywot najemcy korzystam z dostępu do sieci Internet udostępnianego mi przez właściciela budynku. Z uwagi na brak kabli korzystam z dostępu po WiFi. Moim klientem bezprzewodowym jest TP-LINK TL-WA500G, który jest wpięty kablem UTP w port WAN w routerze sieci domowej TL-WR1043ND
Dotychczas cieszyłem się dedykowanym łączem 12 Mbps / 0,64 Mbps (ADSL2) w sieci Scarlet. Łącze nie było wzorem niezawodności, ale wypełniało swe obowiązki znośnie. Jednak czas kryzysu skłonił mego pryncypała do szukania oszczędności i zostaliśmy skonsolidowani na nowo-zakupionym łączu 30 Mbps / 3 Mbps (VDSL2) w sieci Proximus.
Ucieszyłem się, że będę miał okazję skorzystać z niższych opóźnień i istotnie lepszego pasma "w górę", więc ochoczo przekonfigurowałem klienta bezprzewodowego. Niebawem byłem już na stronie http://www.speedtest.net/ klikając nerwowo przycisk ponownego testu. Niestety mój laptop w sypialni konsekwentnie wskazywał 8/2 Mbps. Zbulwersowany wynikiem ruszyłem tyłek w kierunku kabelka UTP, aby odczytać rezultat 20/2,5 Mbps na stole obok routera w kilka minut później.
źródło: speedtest.net

Oczywiście oba wyniki zaspokajają me potrzeby z okładem, ale podrażniona ambicja gadżeciarza stymulowała mnie do rozpoznania problemu. Dopiero jednak wygodna pozycja na kanapie i szklanka zimnego piwa Hoegaarden przypomniała mi o kilku prostych ograniczeniach mej infrastruktury: 
  1. Przede wszystkim mój klient bezprzewodowy pracuje w trybie 802.11g 2,4GHz, co z definicji daje mi maksymalnie 20Mbps w każdą stronę.
  2. Kolejno mój router domowy musi dzielić pasmo pomiędzy 3-4 urządzenia pracujące jednocześnie w trybie mieszanym g i n.
  3. Wreszcie router domowy korzysta z Atheros AR9103 pod kontrolą OpenWRT, a ten nie specjalnie sobie radzi z wieloma urządzeniami, a szczególnie nie przepada za kartami Intela (używam właśnie Intel Wireless Advanced-N 6230).
Podejrzewałem, że głównym problemem osiągów grubo poniżej 20Mbps są opóźnienia, więc porównałem wyniki pomiarów opóźnień:
  • WiFi  do routera LAN z sypialni - 35ms
  • WiFi  do routera LAN blisko - 30ms
  • kabel UTP do routera LAN - 25ms
  • WiFi bezpośrednio do routera budynku - 20ms
  • kabel UTP do routera budynku - 15ms
Jak widzicie każdy segment sieci (szczególnie radiowy) dokłada swoich kilka milisekund, co jest szczególnie uciążliwe przy połączeniach VoIP i wideo-konferencjach. Podejrzewam, że wpływa to też na wynik speedtest.
Aby w pełni skorzystać z dobrodziejstw łączy VDSL2 lub DOCSIS2/3 trzeba by polegać wyłącznie na połączeniach 1000/100Base-T w urządzeniach końcowych. Jeżeli jednak zależy nam na wysokiej przepustowości i niskich opóźnieniach bezprzewodowo należałoby wydzielić WiFi w 2,4GHz i 5GHz starając się trzymać sieć wykorzystywaną do rozmów jak najmniej zatłoczoną.

sobota, 13 października 2012

Problem brak wolnego czasu

Dzisiaj z nieco innej beczki chciałem Was poczęstować: 
Odkąd zaczął mi się rok szkolny w szkole językowej mało doglądam tego bloga. Zwykło się mówić "nie mam czasu" lub "trzeba mieć na to czas", czy też jeszcze "brak mi wolnego czasu". Przyznam, że sam używam nieco mechanicznie takiego wytłumaczenia odpowiadając na wyrzuty sumienia, gdy ciąży mi niezałatwiona sprawa.
Dumałem ostatnio (podróżując tramwajem) nad tym, jak się lepiej zorganizować, żeby móc wcisnąć w plan dnia kilka zaległych rzeczy. Zauważyłem wtedy, że dotychczas miałem dosyć jednostronne podejście do czasu. Wciąż traktuję go w układzie kalendarza (obecnie Google Calendar), w którym staram się rozsądnie upchać zadania dające się przewidzieć zostawiając rezerwy na nieuchronne wrzutki z otoczenia. Ile bym jednak nie zmieścił w ciągu dnia, to zawsze pozostaje mi spora sterta nieobsłużonych pomysłów lub żądań. Można by pomyśleć, że jestem zajętym człowiekiem. Jeśli jednak porównać mnie z wieloma innymi ludźmi, to na pierwszy rzut oka widać, że powinienem cieszyć się zauważalną ilością "czasu wolnego". Może więc sobie wymyślam robotę? Albo może zajmuję się sprawami niepotrzebnymi, nieważnymi? Oto jest pytanie...
Wtedy też pomyślałem sobie, że substancję czasu powinienem inaczej rozważać - nie jako obszar do zapełnienia swoją aktywnością, ale raczej jak płynącą rzekę, która nieustanie daje mi możliwość umieszczenia na niej swoich zajęć. Gdy wykazuję aktywność (choćby myślową), wykorzystuję przepływającą wodę w tej rzece. Jeśli się bardziej staram, to więcej "roboty" mogę umieścić na tej rzece, gdy niedomagam - woda płynie dalej niewykorzystana. Spodobała mi się ta analogia, ale nadal korzystam z kalendarza.
Przeniosłem też myśli na me kolejki zadań do wykonania. Stwierdziłem, że są długie na tyle, ile mogę spamiętać lub sprytnie zanotować. Zastanawiałem się przez moment, czy kiedykolwiek były krótsze i wynik zdawał się być negatywny. Postanowiłem przypomnieć sobie, jak wyglądały moje kolejki zadań w przeszłości, aby ostrożnie sprawdzić rodzącą się hipotezę... i doszedłem do wniosku, że raczej nie występowały u mnie okresy jałowe. Czasem potrafiłem zapamiętać więcej rzeczy do zrobienia, czasem mniej. Bywało, że nie mogłem wybierać kiedy i co robię, a czasem miałem pełną swobodę. Dwa aspekty pozostawały jednak niezmienne: upływ czasu i pełne kolejki zadań do wykonania.
Uznałem zatem, że pojęcie "wolnego czasu" jest - przynajmniej w mym przypadku - zupełnie bezużyteczne i utopią byłoby liczyć na to, że pewnego dnia zatrzymam się mówiąc "skończyłem". Analogicznie pomyślałem, że zawsze będzie coś zaległego, po terminie lub zwyczajnie usuniętego z listy spraw do załatwienia. Idąc dalej tym torem myślenia - zakładając, że mogę do pewnego stopnia wybierać, co kiedy robię, powinienem być w stanie świadomie nie podejmować pewnych zadań i być przygotowanym na konsekwencje takiego zaniechania. Niby to oczywiste, ale dało mi to nową perspektywę. Przeglądając me kolejki rozważam teraz często konsekwencje zaniechania lub opóźnienia.
Przeprowadziwszy powyższą analizę uznałem, że nie ma czym się przejmować w kontekście spraw do załatwienia - trzeba robić, co się da. Zadałem sobie jednak pytanie: jak określić, czy wystarczająco dużo zadań podejmuję w stosunku do czasu, jaki mi to zajmuje? czyli innymi słowy: czy dobrze wykorzystuję wodę w płynącej rzece? Z tym jest gorsza sprawa. Trudno porównywać się z innymi ludźmi, bo jesteśmy bardzo różni. Zdecydowanie 8 godzin w ciągu doby odpada mi na sen, a kolejne dwie na obsługę fizjologiczną. Nie uniknę też 8 godzin dziennie w pracy. Dla uproszczenia założę, że wykorzystuję ten czas satysfakcjonująco dobrze. Co z pozostałymi sześcioma godzinami plus sobota i niedziela? Tutaj jest chyba języczek uwagi, gdzie należy skrupulatnie korzystać z wody w rzece. 
No ale ... chyba marnuję czas sobie i Wam tymi dywagacjami, więc przejdę do konkluzji, otóż:
1. Prawdopodobnie nie warto używać stwierdzenia "czas wolny" - to utopia.
2. Sprawy do załatwienia nie mają końca i nie warto się nimi przejmować (zapisać, aby wykonać lub zapomnieć).
3. Nie warto żałować czasu spania, pracy i obsługi fizjologicznej, to stałe elementy życia.
4. W miarę możliwości trzeba świadomie wybierać sobie robotę i nie bać odrzucać zadań, na których nam nie zależy.
Ot i rzuciłem swoje 15 minut w nurt czasu. Wracam do sprzątania mieszkania. :-)